Morze Martwe na własną rękę
Kąpiel w Morzu Martwym to pewniak na listach typu Bucketlist. Podczas naszego krótkiego wypadu do Izraela, byliśmy na tyle ciekawscy, że także chcieliśmy zafundować sobie to przeżycie. Zamieniliśmy więc marzenie w wspomnienie!
Morze Martwe, to jeden z najbardziej słonych zbiorników świata, a jego zasolenie wynosi średnio 26%. Znajduje się na pograniczu Izraela, Palestyny i Jordanii. Położone jest między klifami a górami, a co najważniejsze w największej depresji świata. Sama tafla wody znajduje się 422 m ppm. Można więc tu przeżyć dwa niezapomniane doznania.
Wśród sugestii wycieczek w przewodniku, głównie wymienione były zorganizowane plaże, dlatego aby się upewnić, czy są dostępne inne opcje, zapytaliśmy obsługę hostelu. Młody człowiek zapewnił nas, że opcji jest kilka. Owszem większość to zorganizowane kąpieliska, często należące do hotelu, z całą niezbędną infrastrukturą (leżakami, natryskami, barem itp), na które za bilet wstępu na cały dzień trzeba liczyć przynajmniej 60 szekli za osobę. Dostępne są też w pełni zorganizowane jednodniowe wyjazdy nad Morze Martwe dostępne u lokalnych tour operatorów (w cenie jest wstęp i transport). Młody chłopak z recepcji, na koniec wspomniał o dzikich plażach, ale z niedogodności trzeba nastawić się, że nie będzie opcji prysznica, toalet i innych dóbr cywilizacji. I tu zaświeciły się nam oczy! Decyzja nie była trudna. Wiedząc, że znowu ogranicza nas czas i mamy do dyspozycji jakieś 3 godziny na samej plaży oraz że nie chcemy spędzić dużo czasu w autobusie. Pochyliliśmy się nad mapką i za nasz cel obraliśmy dziką plażę Metzoke Dragot. A co tam, przeżyjemy na brudasa bez prysznica!
Spakowaliśmy się i z plecakiem ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Rozkład linii autobusowych dostępny jest pod poniższym linkiem: http://www.egged.co.il/HomePage.aspx.
Linia 444 kursuje wzdłuż linii brzegowej Morza Martwego. Najbliżej jest do Kalia Beach, jest to pierwsza na trasie plaża komercyjna.
Opuściliśmy aglomeracje Jerozolimy i wjechaliśmy na autostradę. Krajobraz szybko przeistoczył się w górski, a za oknem widać było tylko pojedyncze wioski Beduinów czy stadka kóz. Po drodze nasz autobus zajeżdżał do pośrednich przystanków, którymi były pobliskie kibuce. Osiedla te były solidnie zabezpieczone, ogrodzone płotem z drutem kolczastym i checkpointem na wjeździe, który obsługiwali żołnierze z przewieszoną długą bronią. Przypominały one takie spokojne przedmieścia rodem z amerykańskich seriali, tyle że otoczone pustynią i solidnie strzeżone przez wojsko.
Po godzinie drogi dotarliśmy do naszego celu, Metzoke Dragot. Wyszliśmy z klimatyzowanego autokaru i poczuliśmy uderzenie gorącego suchego powietrza na twarzy. Jak na kwietniowy dzień, temperatura powietrza oscylowała w okolicy 24-25 stopni Celsjusza, ale odczuwalnie było jeszcze cieplej. Na miejscu nie było śladu cienia, nie mieliśmy też ani parasola ani namiotu, by się skryć przed słońcem. Miejsce to określiłabym raczej pustkowiem niż plażą. Jak widać na zdjęciach nie emanuje ona atrakcyjnością, nie ma tam miałkiego, białego piasku. Natknęłam się na porównanie z Sodomą i Gomorą, które podobno wcale nie mija się z prawdą. Właśnie na tych terenach według biblii położone były te niechlubne miejsca.
Podekscytowani ruszyliśmy w stronę wody. Szybko zauważyliśmy, że nie jesteśmy sami. Na brzegu obecni byli naturyści, takie lekkoduchy, powiedziałabym tutejsze dzieci kwiaty. Z początku nie byliśmy pewni tego towarzystwa, jednak okazali się pokojowi. Jak później doczytaliśmy, jest to znana ostoja lokalnych hipisów. Ostańcza oaza dla tych, co stronią od komercyjnych miejsc i buntują się przeciw systemowi. Cóż my pozostaliśmy w swoich strojach, rozłożyliśmy kocyk, zostawiliśmy nasz plecak (obdarzyliśmy naszych kompanów zaufaniem), po czym ruszyliśmy do wody! Minusem takich dzikich miejsc jest to że brzeg i dno jest nieznane. Dawid odważnie spróbował wejść w crocsach. Dno okazało się mułowate i próbowało wessać obuwie! Nie obyło się bez walki i skończyło na odzyskaniu bezcennego towarzysza podróży (crocsy) i zdobyciu małej, lecz głębokiej rany, która do dziś jest wspomnieniem w postaci blizny . Nie daliśmy za wygraną i kawałek dalej, bliżej hipisów, próbowaliśmy raz jeszcze. Już z większą dozą ostrożności, Dawid znów poszedł na pierwszy ogień. Krok.. twardo.. Krok… znów niepewny grunt, stopa się omsknęła. Jedyna możliwość jaka pozostała, to było położyć tyłek na wodzie już stojąc po kostki w wodzie. No to bęc! Jakież ogromne zaskoczenie malowało się na twarzy Dawida! Już przy takim poziomie wody, nie był w stanie usiąść. Jego kolejne próby spełzły na niczym. Nie byłam w stanie biernie oglądać tego z brzegu, też chciałam poczuć to na własnej skórze!
Ta woda była oleista w dotyku. Tuż po zanurzeniu się, odczuwałam drobne pieczenie na ciele. Cieszyłam się, że nie zacięłam się goląc nogi przy goleniu (piekło by jak diabli). Po chwili już oboje leżeliśmy na wodzie i uśmiechy nie schodziły nam z buzi. Od tej pory poczuliśmy się super bezpiecznie!! Bo w tym morzu naprawdę nie da się utonąć.. Całkowity bezruch w wodzie to uczucie nie z tej ziemi.. Grawitacja przestaje działać. A uśmiech sam wraca na usta na samo wspomnienie o chwili wodowania.
Będąc nad Morzem Martwym, kolejnym rytuałem, którego chcieliśmy spróbować to było zaznanie tutejszego błota, glinki, które bogate jest w minerały i przypisywane mu są właściwości lecznicze. Ja nie mogłam się doczekać eksperymentów na skórze, a Dawid podszedł trochę mniej entuzjastycznie do tematu. Po kilku minutach byłam już od stóp po szyję w masce z błota. Dawid poświęcił tylko nos. 🙂 Nie wahałam się ani chwili przed aplikacją tejże maseczki, nie będąc pewna czy będę ją w stanie z siebie zmyć (zaraz się okaże, że jednak się dało). W moim przypadku zamiast walorów i efektów na skórze, po przyjeździe dostałam drobnej wysypki. Moja skóra się jednym słowem zbuntowała i zaprotestowała eksperymentom.
Po kilku sesjach kąpieli i błotnej maski, przyjrzeliśmy się naszym hipisom, którzy obmywali się w małym słodkim jeziorku. Poszliśmy ich śladami. Dzięki temu, trochę opłukaliśmy skórę po słonych przeżyciach. Tak jak zakładaliśmy, na tej otwartej przestrzeni bez szans na cień, nie wytrzymaliśmy zbyt długo w ukropie. Dodatkowo kończyła nam się woda. Samo przebywanie w takim zasoleniu chyba jeszcze bardziej wzmagało pragnienie. Postanowiliśmy wracać.
Opcje powrotu mieliśmy dwie. Załapać się na powrotny autobus bądź łapać szczęścia na stopa. Autostop jest popularnym sposobem podróżowania w Izraelu, czego byliśmy świadomi. Nie byliśmy jednak świadomi, jak skuteczny i popularny jest to sposób. Bez większego problemu zatrzymaliśmy trzeci nadjeżdżający samochód. Był to biały mercedes klasy E. Z okna wychylił się mężczyzna, jadący ze swoim partnerem i zapytał gdzie się kierujemy. Z miłą chęcią zgodzili się nas zabrać do Jerozolimy. Nasza kolejna interakcja z miejscowymi i znów small talk zaczął się od.. polityki! Zdumiewające jest to jak śmiało i bez skrupułów przywołują te tematy, spory i konflikty. W pierwszej kolejności wcale nie rozmawialiśmy o pogodzie, naszych wrażeniach, tylko zostaliśmy odpytani z naszych narodowości, poglądów i stanowisk w bieżących wydarzeniach.
Godziny w piekącym słońcu na pustkowiu, spotkani hipisi, emocjonujące wejście do wody i wreszcie beztroskie dryfowanie i puszczenie ciała swobodnie, to wspomnienia, które pozostaną nam na długo!