
Galopem przez Kirgistan: trzydniowa wyprawa nad jezioro Song-Köl
Jak zaczynają się najlepsze przygody? W głowie. Od marzeń i fantazji, które pojawiają się nagle i nie sposób ich zignorować. Aby przeżyć coś wyjątkowego, warto mieć przy sobie wiernego towarzysza. Przygoda ma to do siebie, że pozostawia po sobie wspomnienia, które otulają na długo, a przywołane wywołują uśmiech. No więc, za górami, za stepami, w dalekim Kirgistanie, wraz z moją przyjaciółką Moniką, przeżyłyśmy prawdziwą kowbojską przygodę. Niech więc będzie o dwóch takich, co w siodle dotarły do jeziora Song-Köl.
Do Kirgistanu tak naprawdę ściągnęły mnie konie. Moja jeździecka pasja rozwijała się swoim tempem, aż naturalnie pojawiła się chęć wplecenia jej w podróże. Azja Centralna, z bezkresnymi stepami i nomadzką tradycją osadzoną w siodle, stanowiła wymarzoną scenerię na pierwszy konny rajd. Cel określił się samoistnie, gdy usłyszałyśmy o najsłynniejszym miejscu na mapie Kirgistanu, które było w zasięgu jeździeckim – jeziorze Song-Köl.
Nad Song-Köl najlepiej wybrać się latem, choć dla odważnych i gotowych zmrozić tyłek, również zimą. My wyruszyłyśmy na początku czerwca, tuż przed szczytem sezonu. Wyprawa nad jezioro miała być wisienką na torcie naszego wyjazdu. Całą eskapadę zorganizowałyśmy dzięki lokalnej agencji Jailoo, którą znalazłyśmy w Kochkor. Gdy poznałyśmy jej przeuroczą właścicielkę, Asipę, od razu poczułam w trzewiach, że czeka nas coś wyjątkowego.
Kyzart – długaśna wieś, w której wszystko się zaczęło. Tam poznałyśmy Nurlana, naszego przewodnika na trzydniową wyprawę. Okazał się niesamowitym kompanem. Czekał na nas wraz ze swoimi końmi o imionach Kuk, Furu i Ker – końskim rodzeństwem. Kaski na głowy, rękawice w dłoń i w drogę! Przedsmak dzikiej wyprawy poczułyśmy już na pierwszym zakręcie. Nurlan nie pytał zbyt wiele, ale szybko padło: „Cowboy, galop?”. Chwilę później opuszczałyśmy wioskę w żwawym tempie, czując budzący się zew wolności. W ciągu dwóch dni miałyśmy dotrzeć do jeziora Song-Köl, położonego na wysokości 3016 m n.p.m. w górach Tienszan.
Jazda na kirgiskim rumaku to zupełnie inne doświadczenie. Nowości zaczynają się już od sprzętu – siodło jest małe i krótkie, dla wygody dorzuca się do niego poduszkę lub kocyk. Strzemiona rzadko da się dopasować do jeźdźca, a największa różnica? Kirgiskie konie reagują na głos! Wystarczyło zakrzyknąć „CIUU CIUUU CIUUUU!”, dodać lekką pomoc wodzami (trzymanymi w jednej ręce!) i koń szybko zbierał się do ruchu. Albo leniwie stępował, albo niemal pomijając kłus, przechodził od razu w galop. W razie potrzeby można było użyć bata, ale raczej jako dodatkowego bodźca do podkręcenia tempa.
Krok po kroku, kilometr po kilometrze, poznawałyśmy konie i naszego wyjątkowego przewodnika. Przemierzałyśmy bezkresne pastwiska pełne zwierząt hodowlanych, wśród swojskich zapachów i ukwieconych łąk, podążając własnym tempem. To droga była największą frajdą. Po drodze zatrzymywałyśmy się w autentycznych jurtach, zamieszkanych przez całe rodziny. Gościnność i otwartość Kirgizów robiły na nas ogromne wrażenie. Choć dzieliła nas bariera językowa, nie stanowiła ona przeszkody – częstowano nas świeżym kumysem (fermentowane mleko klaczy) i domowym obiadem, a dzieciaki zapraszały do wspólnej gry w piłkę. Poczułyśmy smak nomadzkiego życia, z dala od cywilizacji, ale blisko natury i ludzi.
Po kilku godzinach jazdy dotarłyśmy do jurt, gdzie miałyśmy spędzić noc. Czekała na nas ciepła kolacja i słodki podwieczorek w towarzystwie innych jeźdźców. Bez internetu, bez alkoholu, życie kręciło się wokół stołu i rozmów. Tym razem jurty wyposażone były w kozy, więc czekała nas ciepła noc… i pełna wrażeń! Zwierzęta kręciły się wokół i ocierały o ściany, a w środku nocy, gdy wyszłam z jurty, ujrzałam bezkresne rozgwieżdżone niebo. „Wow” cisnęło się na usta – miałam nad sobą istny gwiezdny pył.






Kolejny dzień przyniósł nowe doznania. Nasz zgrany zastęp rytmicznie kierował się ku przełęczy, za którą miałyśmy dostrzec nasz cel. Nadciągały chmury, zaczął padać grad, ale radość z podróży nie malała. Nurlan dawał nam dużo swobody i zachęcał mu do galopu. Monika nie wahała się ani chwili, ja natomiast wciąż miałam pewne obawy. Po kilku godzinach dotarłyśmy do kolejnej jurty, gdzie czekał na nas odpoczynek. Początkowo żałowałam, że tym razem nie będzie towarzystwa, ale wieczór spędzony z rodziną prowadzącą obóz rozwiał wszelkie wątpliwości. Dzieci nie znały języka, ale wystarczyła szczera uwaga, kontakt wzrokowy i niewerbalna komunikacja, by nawiązać nić porozumienia.
Ostatniego dnia czekał nas powrót do Kyzart inną trasą. Wreszcie, na jednej z plaż nad Song-Köl, przełamałam się. „Nurlan, my galop!” – wystarczyło „CIUU CIUU CIUU” i po chwili pędziłam z wiatrem we włosach, śmiejąc się i czując czystą radość. Widoki wokół zapierały dech – stada jaków, pasące się konie, bezkresne pastwiska. Było jak w filmie o dzikich mustangach. Po drodze dołączył do nas pasterski pies, który sprowadzał nas w dół i przeganiał bydło ze szlaku.
Nasycone widokami i wrażeniami dotarłyśmy do Kyzart. Ta wyprawa była czymś więcej niż podróżą – to była harmonia człowieka i konia, zapachów pastwisk, majestatycznych gór i prawdziwej bliskości z ludźmi. To była niezapomniana przygoda.
Dziękuję Monika za wspólną przygodę, niezliczone inspiracje i świetnie uchwycone momenty! Większość zdjęć to dzieło mojej towarzyszki podróży Moniki. Jeśli chcecie zobaczyć więcej jej ujęć, zajrzyjcie tutaj @qlerka.
