Wojaże

2021 na (u)wadze, czyli co wyrabiałam podróżniczo

Rok temu pokusiłam się o podobne zestawienie podróżnicze. Pobudki ku temu były jednak zupełnie inne. Po szczególnym roku 2020, który był pierwszym rokiem pandemii, chciałam Wam pokazać, że mimo wszystko dało się nie usiedzieć. Hic et nunc, postanowiłam przysiąść i prześledzić, co udało mi się zrealizować w 2021 r.

Ubiegły rok był dla mnie zupełnie odmienny podróżniczo. Obrałam nowy tory i chciałam sprawdzić, jak się w tym odnajdę. Spójrzmy raz jeszcze, co takiego udało mi się urobić:)

Sezon zimowy w Tatrach

Początek ubiegłego roku wcale nie zapowiadał jeszcze licznych podróży. Cały styczeń cierpliwe czekałam na przyzwoite warunki w Tatrach i w międzyczasie coś zaczęło ćmić w głowie, by ruszyć gdzieś dalej. Cierpliwość popłaciła. Były zarówno wyjazdy górskie i egzotyczny odlot:)

Oprócz paru tatrzańskich wycieczek, moja noga znowu stanęła na stoku.. I uwaga w narcie! Dałam sobie kolejną szansę, by stanąć pewnie na nartach. Wreszcie trafiłam na odpowiedniego instruktora i dzięki niemu zrozumiałam, że się da! Zaczęłam się uczyć dopiero w połowie sezonu, ale mimo wszystko dostałam realny cel – opanować tzw. stanie na nartach. Jak na sam początek staro-nowej przygody narciarskiej – byłam z siebie bardzo zadowolona.

Liliowe.
Dzień kobiet na Kościelcu z Magdaleną:)
Z @trenuj_z_pokora, chyba w drodze do Murowańca

Zanzibar

W lutym nastąpiło moje pierwsze, prawdziwe spotkanie z Afryką. Na Zanzibar planowałam lecieć parokrotnie, zawsze jednak kończyło się na wizjach. Tym razem wreszcie się udało. Była wyczekana egzotyka, a na dodatek poleciałam SOLO. Spędziłam tam zaledwie tydzień, ale było to w sam raz, by poczuć odrobinę lokalnych obyczajów. Z Zanzibaru przywiozłam też nowe znajomości, które trwają po dziś (pozdrowienia dla Martyny i Krzyśka). Zanzibar był więc dla mnie taką próbą, sprawdzeniem, jak mi będzie w podróży solo. Odważyłam się i przeżyłam^^, ale przede wszystkim nabrałam ochoty na więcej i dalej.

Stone Town
Paje.
Prison Island.

Pura vida – Kostaryka

Na początku maja zostawiłam wszystko i poleciałam sama na miesiąc do Kostaryki. Była to dla mnie pierwsza tak daleka, dłuższa i przede wszystkim wyprawa na własną rękę. Oprócz zachwytów nad przyrodą i urokami tego kraju, najważniejsze było to, że poczułam na własnej skórze, jak to jest być samą w podróży w odrębnym kulturowo kraju. Podczas tego wyjazdu, poznałam zarówno blaski i cienie kobiecego podróżowania solo (tu się zatrzymam, gdyż temat jest co najmniej na osobny tekst, który trzeba popełnić). Zjechałam Kostarykę wzdłuż i wszerz, docierając do większości założonych miejsc, a nawet dojechałam na Karaiby, w których nie miałam się znaleźć;p. Ehhh nie widziałam tylko tych rozczulających małych żółwików:) Nabrałam pewności, że poradzę sobie w każdych okolicznościach. Wypożyczyłam auto i dałam sobie radę za kółkiem na dzikich kostarykańskch bezdrożach. Po raz kolejny poczułam, że solo wcale nie oznacza samemu. Spotkałam wiele ciekawych osób i znowu znalazłam sobie towarzystwo. Kostarykę zapamiętam również jako pierwszy spot, gdzie liznęłam surfingu.

Drake Bay.
Santa Teresa, a raczej Santa Tere.
La Fortuna.
Drake Bay, czyli u bram Parku Corcovado.
Puerto Viejo.
Ten, dla którego się tam znalazłam. Niejaki Bradypus tridactylus, czyli leniwiec:)

Czterocyfrowe Alpy

Oprócz tatrzańskich wycieczek, podjęłam się nowych górskich wyzwań. W lipcu na zaproszenie znajomego instruktora i przewodnika, wybrałam się w Alpy Włoskie, a dokładnie do Breuil Cervini. Pojechałam na jedną górę, a zrobiłam cztery. 4x 4000 ! Wcale nie było łatwo, gdyż pandemia odcisnęła ślad również na mojej kondycji. Poczułam, więc dobitnie jak to jest, gdy małe słoniątko usiądzie ci na klacie i dyszysz niczym lokomotywa stawiając kroczki na lodowcu;p Nie obyło się też niestety bez choroby wysokościowej. Przy pierwszym podejściu i zmaganiach na lodowcu, mój organizm kiepsko radził sobie z wysokością. Po zdobyciu pierwszych dwóch czterotysięczników i spanku na 3850 m. npm w bivacco Rossi e Volante, rano wstałam z sinymi ustami i opuchniętą szczęką. Konieczny był powrót do kolejki i rest na dole. Przy drugim podejściu i kolejnych szczytach – Castor i Pollux, czułam się już znacznie lepiej i moje tempo podejścia było szybsze. 

Alpy zachwyciły mnie swoją przestrzenią. Po raz pierwszy wypuszczona z tatrzańskiego podwórka mogłam postawić nogi w rakach na LODOWCU! Na własne oczy zobaczyć szczeliny i je pokonywać! Wreszcie także mogłam wcielić w praktykę, wszystko to, czego nauczył mnie Ryba na kursie zimowym. Nocowania, a może raczej czuwania w bivacco Rossi e Volante, które miało najpiękniejszy widok z okna, nigdy nie zapomnę.

A oto moje alpejskie zdobycze:

  • Roccia Nera 4075 m
  • Gemmelo del Breithorn 4106 m
  • Castor 4223 m
  • Pollux 4092m
Przykuc na lodowcu, zdobyty Castor w tle.
bivacco Rossi e Volante, czyli spanko na 3850
Pokój z widokiem:)
Breuil Cervinia, widok na Matterhorn

Camino Português, czyli jak chciałam być sama, a skończyłam w komunie

We wrześniu podjęłam się realizacji celu, który wisiał od mojego Erasmusa. Stwierdziłam, że to jest ten czas. Na swoje pierwsze camino de santiago bez zastanowienia wybrałam, fragment camino português, mierzący około 240 km – z Porto do Santiago de Compostela. Kupiłam bilet w jedną stronę i ruszyłam bez większego planu. Wystartowałam z mojego ukochanego Porto i po 13 dniach wędrówki, kryzysach, łzach, dotarłam pod katedrę w Santiago. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że była to najbardziej przełomowa wyprawa zeszłego roku. Z prostego powodu – najbardziej skłoniła moją głowę do refleksji. Camino przypomniało mi dobitnie żeby odpuszczać, nie planować za dużo, słuchać swojego ciała. Ta droga uświadomiła mi także, że mimo mojej dużej potrzeby indywidualności i autonomii, potrzeba przynależności bierze górę. Moje założenia, że będę szła sama nomen omen szlak trafił, gdy poznałam w alberdze przecudowną grupkę pielgrzymów. Cytując nagłówek, chciałam iść sama, a skończyłam idąc w komunie:) Z całą siódemką mam kontakt do dziś:) Tak jak mawiają pielgrzymi, camino daje ci to, czego potrzebujesz, a nie to czego pragniesz. Dzięki camino wróciłam też do ukochanej Portugalii i do Porto, za którymi tęskniłam. Ukoiłam swoje saudade na jakiś czas:)

Camino wywarło na mnie taki wypływ, że ciężko było wrócić do zwykłego życia. Ten stan porównałabym śmiało do post erasmusowego bluesa. Fakt, że ta wędrówka tak poruszuła mnie emocjonalnie, popchnęła mnie do tego, by opowiedzieć o tym innym. W październiku wystąpiłam w warszawskiej klubokawiarni Tam i z Powrotem ze slajdowiskiem o camino.

Ekipa w komplecie. Świętujemy!
Czasem trzeba było odpuścić, dzień resta
Most na rzece Minho, granica między Portugalią i Hiszpanią.
Szczęśliwa, styrana peregrina:)
Porto, po prosto adoro.

Duński citybreak

Kierowana chęcią zmiany otoczenia i dłuższą nieobecnością w Skandynawii, w listopadzie wybrałam się na kilkudniowy citybreak do Kopenhagi. Słysząc dużo dobrego o duńskiej stolicy, chciałam sama to sprawdzić. W Kopenhadze urzekł mnie skandynawski, stonowany i przyjemny dla oka design. Kopenhaga przekonała mnie także swoim podejściem do życia – hygge. Co najważniejsze, sam naród północy, który wcale nie jest aż tak zamknięty kupił mnie. Do tego to miasto jest wręcz stworzone dla rowerzystów. Po kilku dniach stwierdziłam sama przed sobą, że w sumie wydaje się być świetnym miejscem do życia.

U wejścia do portu Nyhavn.

Camino reunion

W grudniu wybrałam się do niemieckiej Kolonii na wyczekany reunion z moją paczką z camino. Frekwencja wypaliła w 100%, nikogo nie zabrakło:) Pretekstem do wspólnego spotkania były świąteczne jarmarki. Spędziliśmy razem kilka dni w zupełnie innych, codziennych okolicznościach. Ku zaskoczeniu, zżyliśmy się jeszcze bardziej.

Bez plecaków, bardziej casualowi, ale wciąż jest to flow.

Co wyszło na wadze?

Podsumowując moje poczynania w 2021 r. w podróży spędziłam 100 dni. Jak nigdy, były to głównie dłuższe wyjazdy i przeważnie SOLO. Śmiało mogę powiedzieć, że rozeznałam się jak to jest podróżować SOLO jako kobieta. Będąc sobie sterem w podróży, szyłam swoje plany kompletnie po swojemu. Lecz to są oczywiste atuty. Czasem nadmiar decyzji przytłaczał, inna kultura czy realia przyprawiały o oszołomienie. Z tymi wszystkimi emocjami musiałam poradzić sobie sama. Kolejny raz zdałam sobie również sprawę, że wszystkie osobiste problemy, bolączki wcale nie zostały w Polsce, a podróżowały ze mną. Będąc daleko i wyłącznie ze swoim towarzystwem ma się fajną okazję, by się temu przyjrzeć. Takie świadome solo podróżowanie może być nowym przeżyciem i stać się kontrą dla traktowania podróży jako ucieczki.

Co więcej, dobitnie uświadomiłam też sobie, że SOLO to wcale nie oznacza samemu. Podczas tych wszystkich wojaży poznałam grono około 30 osób, z którymi złapałam fajne flow. Byli to głównie podróżnicy, ale także ekspaci, a czasem lokalsi. To jak MAŁA podróżnicza WIOSKA, która towarzyszyła mi w świecie. Czasem była to miła pogawędka, czasem jedno zdanie, inspiracja, trigger do działania, ale zawsze chodziło o wymianę. Z niektórymi mam kontakt do dziś, a nawet udało nam się ponownie zobaczyć. Cieszę się, że nasze drogi się spotkały. Cały poprzedni rok podróżowałam SOLO, a w rzeczywistości byłam częścią małej wioski:)

Co przyniesie podróżniczo 2022? Nie mam jeszcze bladego pojęcia, ale mam na to otwartą głowę 🙂

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *